W tę piękną sobotę zachęcam do zastanowienia się, czym jest otaczająca nas przestrzeń? Mam na myśli nie tylko cztery ściany, w których wielu zamknął koronawirus. Chociaż moje codzienne obserwacje wskazują na to, że coraz więcej osób wychodzi na zewnątrz, na dwór, na pole, na prowincję, na miasto. Na tym „na zewnątrz” warto się pochylić. Wypada zastanowić się nad postępującym technologicznym obudowaniem naszego przebywania „na zewnątrz”. Czy cyfrowe miasta to konieczność, a może wybór, którego będą musiały dokonać społeczności?
W bardziej naiwnych popkulturowych tekstach aspirujących do fantastyki naukowej, co rusz potykam się o piękne opisy miast współpracujących z mieszkańcami. Komunikacja miejska, która nigdy się nie spóźnia, ponieważ dzięki sztucznej inteligencji potrafi zarządzać ruchem. Lodówki informujące o brakujących produktach. Roboty kuchenne zawsze przygotowujące najbardziej pożywne potrawy. Cała codzienność idealnie przystosowana do życia jednostki. Brzmi pięknie, prawda? Tylko że w tej cudownej wizji można naliczyć wiele pęknięć, niebezpiecznych fragmentów, pułapek, w które postnowoczesności lubi nas wpędzać. Nie zrozumcie mnie źle, daleko mi do człowieka krzyczącego o powrocie do natury. W dużej mierze z tego powodu, że budujemy odstające od rzeczywistości definicje natury. Po prostu zastanawiam się nad granicami rozwoju technologicznej.
Zamiast zanurzać się w ultranowoczesnych utopiach, warto zadać sobie proste pytanie. Ile będzie kosztowała społeczność tak doskonale funkcjonująca komunikacja miejska? Nie mam na myśli wyłącznie pieniędzy, ale także kwestie dotyczące prywatności. Nasze codzienne ścieżki wiele o nas mówią, okazjonalnie dostarczają informacji na temat miejsc, którymi niespecjalnie chcielibyśmy się chwalić. Te informacje są zbierane już teraz i wykorzystywane – na przykład – w Google Maps. Ja mówię o sytuacji, w której takie dane umożliwiają nie tylko dopasowanie rozkładu jazdy, ale także wyświetlania reklam. Nie widzę problemu w tym, aby określić, ile osób o danej porze jedzie do pracy, do szkoły, na imprezę lub na zakupy. Komunikacja publiczna jest także doskonałym miejsce pod kątem marketingowym. Nie jesteśmy w swoim domu, podlegamy innym impulsom, nasze głowy zajmują się innymi sprawami. A w ultracyfrowym mieście, pasażerowie mogliby być narażeni na reklamy, na wtłaczanie do świadomości określonych potrzeb. Autobus jako poruszająca się skrzynka zajmująca się odpowiednim profilowaniem behawioralnym.
Teraz pójdę krok dalej, ale zostaję przy komunikacji publicznej. Ile miałby kosztować przejazd, skoro w pojazdach byłyby wyświetlane reklamy? Miałby być darmowy? A może jakaś usługa premium, wybór pomiędzy opłaceniem biletu lub koniecznością pochłaniania treści marketingowych? Dla mnie nie jest to układ sprawiedliwy, raczej widzę tutaj przestrzeń narastających nierówności. Tworzenie klasy społecznej, która nie jest towarem i zasobem dla firmy promujących produkty oraz takich, którzy szybko są mieleni przez mechanizm nieustającego wzrostu oraz pomnażania zysków. Ci drudzy są w zdecydowanie gorszej sytuacji. Ile zostaje im prywatności? Czy muszą dzielić się informacjami na temat swojego zdrowia i zakupów, aby móc w ogóle wsiąść do autobusu? Wbrew pozorom to pytania jest dość istotne, ponieważ każdy system trzeba najpierw nakarmić informacji, aby mógł wyrzucać z siebie określone reklamy dedykowane konkretnym osobom.
Mroczna wizja.