W piątek, w ramach odpoczynku od przydzielonych zadań, wdałem się w dyskusję o cyfrowych grach karcianych. Moim rozmówcą był Maciek, człowiek, który kocha planszówki tak samo jak ja. Po afterparty na Digital Dragons graliśmy prawie do 4 nad ranem w Terraformację Marsa. Z dodatkiem. Szaleństwo? Nałóg? Nie, po prostu słabość do wspaniale napisanej rozgrywki. Wróćmy do cyfrowych karcianek.
Okazało się, że obaj podchodzimy do nich z dużą rezerwą. W trakcie rozmowy pojawił się aspekt aktualizacji cyfrowych produkcji opartych na kartach. W analogowej formie tego nie ma, raz wydrukowane karty działają zgodnie z opisem. Nie można tak prostu zmienić kosztu zagrania danego czaru i zmusić wszystkich do przyjęcia modyfikacji. Inną sprawą są turnieje, wtedy faktycznie należy przejrzeć zasady i sprawdzić, jakie karty traktowane są jako wykluczone. Należy się dostosować, jednak w dalszym ciągu nie są to globalne modyfikacje. A w takich Hearthstone? Każdy może sobie zbudować dowolny deck, ale są ludzie, którzy opierają swoją grę na kilku kartach. Do nich dopierają kolejne. A tu nagle wchodzi zmiana i wszystko się sypie. Do tego trzeba uwzględnić poświęcony czas oraz pieniądze. W Magic: The Gathering raz kupiona karta zawsze pozostawała tak sama. Wiedziałem, w co inwestuję.
Kwestia zmian w kartach, szeroko rozumianej modyfikacji rozgrywki, szczególnie interesowała Maćka. Dla mnie ważna było także tworzenie kolekcji. Magic: The Gathering, Hearthstone oraz Gwint należą do gatunku CCG – „collectible card game”. Po polsku; kolekcjonerska gra karciana. Już w nazwie pojawia się zaproszenie do budowania określonego zbioru kard. Sam, bawiąc się w Gwincie, doceniłem to, że w jasny sposób zostały zaprezentowane karty przeze posiadane oraz te, których mi brakowało. Świetny zabieg! Na pewno pozytywnie wpływa na monetyzację produkty. Poczucie straty, konieczność uzupełnienia luk, to robi swoje. Znam ten mechanizm z Magic: The Gathering. Rozmowy zaczynające się od krzyku „A co to za karta? Skąd ją masz?!”, często napędzały rozgrywkę i budziły chęć targowania się, w celu uzupełnienia kolekcji. W cyfrowych karciankach pozostawało mi wyłącznie kupowanie paczek z losowymi kartami. Zupełnie inne wrażenia, jedna wielka niewiadoma, pieniądze mogą zostać zmarnowane, bo nie dopisze mi szczęście.
Inna sprawa. Cyfrowe kolekcje, to tylko zlepek pikseli. Nie mogę ich nikomu przekazać, żadnej karty nie włożę w koszulkę, nie rozłożę ich sobie na stole. Do swojego zbioru mam dostęp tak długo, jak dana gra istnieje. Po zamknięciu danego tytułu wszystko przepada. Nic dziwnego, w końcu żyjemy w świecie opartym na udzielaniu licencji. Steam, Origin, Netflix, uPlay oraz Spotify – wszystkie te serwisy łączy jedno: nic fizycznie nie kupujemy, otrzymujemy wyłącznie dostęp do danego produktu, który w każdej chwili możemy stracić. Dlatego wszelkiego rodzaju cyfrowe kolekcjonerskie gry karciane budzą moje wątpliwości. Co to za kolekcja, która nie należy do mnie?
Żadna.