Nigdy nie wiem, co jest pierwsze. Najpierw są upały, a potem ludzie zaczynają się denerwować? A może Słońce zbyt mocno przygrzewa, co zdecydowanie nie sprzyja trzymaniu nerwów na wodzy? Rzecz, którą dostrzegłem w tym tygodniu ma zupełnie inne podłoże. Upału wtedy nie było, zabrakło czegoś innego, po obu stronach – zarówno w przypadku autora, jak i komentujących jego tekst. Łatwo dać się ponieść wrogiemu nastrojowi, ale warto czasem spojrzeć na sprawę zupełnie pod innym kontem. Będzie to jedna z tych spraw, w których prawda leży pośrodku, ale jakoś nikt nie chce do niej podejść, bo to bliższej konfrontacji pomiędzy stronami.
Najpierw kontekst. Włączam komputer, aby sprawdzić, co tam słychać w mediach społecznościowych. Czynię to nie dla zabicia czasu, ale w poszukiwaniu inspiracji. Nie zawsze się udaje, jednak tym razem trafiłem na coś interesującego. Adam Folek napisał tekst Książka w wersji instant, w którym krytykuje rynkowe podejście po książki. Przedmiot ten został pozbawiony ważności, sprowadzony do zwykłej rzeczy, którą można trzymać na półce, a tak nie powinno być! Rolą intelektualisty jest wychowywać, wskazywać jedyną słuszną drogę! Adam Folek poczuł potrzebę wytłumaczenia ludziom, czym książka powinna być. Za przykład negatywnego postrzegania fundamentu literatury wybrał Zniszcz ten dziennik Keri Smith. Jak sam tytuł wskazuje, zadaniem odbiorcy, jest dokonanie aktu destrukcji na fizycznej strukturze tekstu. Poszczególne kartki opisują, co należy z nimi zrobić (pomiąć, poplamić, porysować itd.). Dla Adama Folka jest to przykład na upadek kultury czytelnictwa, a sam Zniszcz ten dziennik służy autorowi za punkt wyjścia do krytyki nowoczesności. Bo w dużej mierze, właśnie tym zajmuje się Adam Folek. Dlatego, w świetle jego programu krytyki współczesnej kultury, nie można oburzać się za sposób przedstawienia sytuacji książki w tekście Książka w wersji instant. Na Fejsbuku przeczytałem, że Adam Folek zachowuje się jak nadęty humanista, że nie ma o niczym pojęcia, wytknięto mu kilka – poniekąd słusznie – niedociągnięć. Nie przyłączę się do tej grupy działającej po sztandarem Świętego Oburzenia Wiedzących – Adam Folek ma pewien program, który stara się realizować i dzięki temu pojawia się możliwość dyskusji.
Uważam, że Zniszcz ten dziennik to ciekawa inicjatywa, a jestem literaturoznawcą, który okupuję się w książkach, uwielbia je i dba o swoją, stale się powiększającą, kolekcję. Dzięki Keri Smith można poprowadzić interesujące zajęcia na temat granic „książkowości”. Ćwiczenia mogą polegać na przedstawieniu różnych definicji książki – zmieniają się one na przestrzeni lat, książka nie zawsze jest książką we współczesnym rozumieniu – i zastanowienia się nad modelem czytelnictwa. Czego dziś wymaga się od odbiorcy? Jak mam on być przygotowany? W jakim stopniu wartościowe są wszystkie kampanie społeczne? Z tym że trwamy w permanentnym kryzysie czytelnictwa, pisałem ostatnio, dlatego nie będę się powtarzał. Tekst Książka w wersji instant Adama Folka pokazuje tylko jedną możliwość interpretacji Zniszcz ten dziennik. Jak słusznie zauważono na Fejsbuku, tę książkę można potraktować zupełnie inaczej i pokazać jej pozytywne aspekty. Na przykład zastanowić się nad tym, czy można ją zaliczyć do liberatury? Miałem na ten temat całkiem ciekawą pracę od studenta. Niestety, w wyniku natężenia Świętego Oburzenia, możliwość dyskusji umarła. Ja nie chcę być krzyżowcem, pragnę jedynie przedstawić odmienny punkt widzenia, skoncentrować się na kilku elementach, które w tekście Adama Folka wydały mi się niepokojące.
Przede wszystkim autor zdaje się zapominać o tym, że nie posługujemy się już XIX wiecznym modelem lektury. Współcześnie książka została pozbawiona swojej aury, musi walczyć o zainteresowanie odbiorców. Na zmianę jej pozycji zwrócił już uwagę Karol Irzykowski, (krytyk literacki piszący w okresie dwudziestolecie międzywojennego) w takim razie, dlaczego my, współcześni intelektualiści, zdajemy się tego nie widzieć? Mam wrażenie, że wielu z nas – do tej grupy zaliczam także Adama Folka – pozostaje ślepa z wyboru. Zdarza się, że próbują zawrócić kijem Wisłę i przypomnieć społeczeństwu, że kiedyś to książka była najważniejsza i było super, w takim razie teraz powinna wrócić na piedestał i nigdy już z niego nie schodzić. Ja zupełnie inaczej widzę rolę intelektualisty we współczesnej kulturze. Zadaniem tej części społeczeństwa nie jest świecenie ludziom po oczach kagankiem oświaty, ale tłumaczenie przemian, zwracanie uwagi na interesujące procesy we współczesnej kulturze. Pytanie o homogenizację, o degradację sensu, o upadek rytuałów – wszystko to wymaga zejścia z wieży i zmieszania się z tłumem. Pogarda motłochem (będąca zamaskowanym strachem przez masowym odbiorcą?) prowadzi do odklejenia się i palenia mostów. Dużo mówi się o tym, że elita polityczna żyje w alternatywnej rzeczywistości i nie rozumie potrzeb swoich wyborców. Przykład Adama Folka pokazuje, że intelektualiści żyją w przeszłości, że krytykują współczesność porównując ją do czasów zamierzchłych, w których kultura wysoka niepodzielnie rządziła ludem. Tę stereotypową niechęć do popkultury widać, gdy Adam Folek pisze:
Mamy w Polsce taki rynek książkowy, na którym zdecydowanie ważniejszy jest rynek niż książka. Łatwiej znaleźć reedycję kryminałów Camilli Lackberg niż powieści Tomasza Manna. Słowo, będące kamieniem węgielnym naszej kultury, postanowiliśmy utowarowić i ładnie zapakować, by z zyskiem sprzedawać je w klimatyzowanych galeriach handlowych, gdzieś między pracą a domem, między McDonaldsem a H&M.
Urynkowienie kultury, a co za tym idzie mówienie o jej produktach, jest trudnym do odwrócenia procesem. Mam wrażenie, że wręcz niemożliwym. Sam wolę mówić o tekstach kultury, niż o jej produktach, ale nie wynika to z mojej niechęci do popkultury, tylko z racji potrzeby oderwania swoich badań od aspektu ekonomicznego. Wolę tworzenie od produkowania kultury – tutaj zgadzam się z Adamem Folkiem. Ale stanowczo sprzeciwiam się zgniataniu popkultury! Aż dziw berze, że autor zestawił Lackberg „jednie” z Mannem i nie wytoczył cięższych dział, takiego na przykład Prousta. Powtórzę to, co zawsze mówię swoim studentom – nie wstydźcie się tego, że aktywnie uczestniczycie w popkulturze, że oglądacie seriale, że bawią was memy, a popołudnia lubicie spędzać przy powieściach kryminalnych. Daleki jestem od obrony ignorancji, która objawia się niskimi kompetencjami kulturowymi, ale nie możemy zakładać, że lektura Manna i powrót do wysokiej literatury nas zbawi. Bycie aktywnym odbiorcą popkultury wymaga znajomości fundamentów kultury europejskich, nagle okaże się, że znajomości filozofii może być przydatna (patrz: serial Detektyw). Nie można się obrazić, zamknąć w pokoju z wielkimi twórcami i udawać, że świat umarł. Tak zachowują się rozwydrzone dzieci, a nie osoby należące – lub aspirujące – do elity intelektualnej.
Niepokojące jest rozdarcie sądów Adama Folka, szczególnie widoczne w poniższym fragmencie:
… nie mamy już czasu na książki. I naprawdę mogę to zrozumieć. Kulturą są teraz dla przeciętnego człowieka seriale i filmy, łatwiej przyswajalne i dostępne na różnych nośnikach elektronicznych.
Autor dostrzega to, że książka jest otoczona innymi mediami – i to się w chwali. Fakt ten interpretuje w sposób – niestety – potwierdzający Fejsbukową tezę o poczuciu wyższości i nadęciu intelektualistów. Skąd założenie, że seriale i filmy są łatwiej przyswajalne? Taką Odyseję kosmiczna człowiek połyka bez problemu, nawet przez chwilę mu nie staje w gardle. Zresztą podobnie jak Białą wstążkę lub Melancholię. A seriale? Wspominałem wcześniej o Detektywie – pierwszy sezon wymagał od widza zorientowania w filozofii, w przeciwnym razie wiele interesujących kwestii umykało uwadze odbiorcy. Dobrym przykładem jest także Dom grozy, którego autorzy ciekawie grają różnymi, znanymi z europejskiej kultury, potworami. Jest wilkołak, wampir, są wiedźmy. Wszystko to jest odpowiednio zmodyfikowane, a znajomość książek oraz filmów, których fabuła była oparta na walce z monstrami, nie zakłóca odbioru serialu, ale wręcz go poprawia. Dopiero wtedy można mówić o pełnym doświadczeniu sensów Domu grozy. Uproszczenie Adama Folka jest krzywdzące. Nie można wszystkiego wrzucać do jednego wora i oznaczać go jako „przyjemnie i łatwe w odbiorze”. Poza tym nawet w Miłości na bogato można znaleźć ciekawe wątki mówiące o współczesnej kulturze. Przeprowadziłem taki eksperyment ze studentami. Przez całe zajęcia omawialiśmy modele oraz stereotypy, jakie pojawiły się w tym serialu. Oczywiście, że kultura jest pełna dzieł niewartych uwagi, ale ich ocenianiem powinni zajmować się ludzie należący do elity intelektualnej. Na pewno nie można tego robić poprzez zwykłe uproszczenia, ponieważ gubi się wtedy możliwość wartościowania poszczególnych tekstów. Sprowadzenie wszystkiego do konfliktu pomiędzy kulturą wysoką a niską jest po prostu nudne.
Najgorsze jest wprowadzenie kategorii przeciętnego człowieka. Kto to jest? Jak wygląda? Wszyscy czujemy się nieprzeciętni, to w takim razie, gdzie znajdziemy kogoś reprezentującego średnią? Przy całym moim szacunku do poglądów autora oraz jego formy krytyki kultury – wydała mi się ona trochę wątpliwa, co wyartykułowałem w tym tekście – uważam, że sięgnięcie po przeciętnego człowieka jest błędem, którym niszczy cała treść zawartą w tekście. To zwykły wytrych, który ma otworzyć drzwi do serc tych, będących ponad przeciętnością, pogardzających masą. Tani chwyt zasługujący na napiętnowanie. Posługiwanie się jakimś stereotypowym konglomeratem poglądów – bo chyba tak należałoby zdefiniować tego przeciętnego człowieka – świadczy o tym, że autor sam nie wie, o czym pisze. Bo skoro, krytykowana przez Adama Folka, popkultura właśnie dla tego średniactwa jest, on sam do niego nie należy, bo czyta książki, to nie może on nic na ten temat powiedzieć, bez wcześniejszego pozbycia się uprzedzeń i niechęci. Chyba że Książka w wersji instant miała być skierowana do intelektualistów zamkniętych w wieżach i wysłana gołębiem. Tylko przypadek sprawił, że tekst został opublikowany w Internecie, w pulsujących źródle popkultury.
//Obrazek wyróżniający: Les Chatfield / Reading for bad weather (CC BY 2.0)
You must be logged in to post a comment.