Bywa, że poszukuję muzyki. Przeglądam Lasta, patrzę co mi tam proponuje Spotify i zawsze sprawdzam listę utworów z miniMAXu. Ostatni sposób jest niezawodny, bo jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby nie trafił tam na jakąś perełkę. Na coś wyjątkowo klimatyczne, może magicznego i wciągającego. Właśnie „czymś” takim stała się dla mnie płyta The Edge zespołu Deleyaman.
Na ten album trafiłem dosłownie dwa dni temu i od tamtej pory katuję się każdym kawałkiem. Płyta idealnie wkomponowała się w pierwsze jesienne dni, w specyficzne słońce i w zmieniające barwę liście. Poza tym, muza tak, jest niezwykle duszna i gęsta. Przyjemnie słucha się linii wokalu, łatwo wpada się w rytm oraz w pozostałe dźwiękowe barwy. Już dawno nie zdarzyło się, aby aż tak zafascynowała mnie jakaś płyta.
Wątpię, aby The Edge zdobyło dużą popularność. Nie trafia w swój czas, nie jest zestawem przypadkowych piosenek, ale przemyślaną konstrukcją. Od pierwszego do ostatniego utworu słychać, że jest to przemyślana konstrukcja, która wymaga od odbiorcy, aby zapoznawał się z nią według określonej kolejności. Powyrywanie poszczególnych utworów niszczy połączenia między nimi, zbija ducha całej płyty. Tutaj trzeba usiąść, skoncentrować się wyłącznie na dźwiękach i chłonąć to, co proponuje Deleyaman.
Niestety nie da się przy tym pobiegać, a słuchania w samochodzie również nie polecam. The Edge to psychodeliczna muzyka wymagająca skupienia.
Tyle. Szukać, słuchać i pamiętać, że pisać o muzyce, to jak tańczyć o architekturze.