W ostatnich tygodniach postanowiłem spędzić czas grając w The Division 2. Jest to druga odsłona serii gier, w których społeczeństwo rozpada się w wyniku epidemii. Choroba została nazwana Grypą Dolarową, ponieważ do jej rozprzestrzenienia wykorzystano pieniądze. Wirus nie jest wynikiem naturalnej mutacji, to twór człowieka. Zaprojektowany w taki sposób, aby znacznie ograniczyć populację. Jedynie 5% ludzi posiadało naturalną odporność, a reszta, ze względu na brak odpowiedniego leczenia wywołany chaosem, miała umrzeć. W kogo wciela się grać? W agenta Strategic Homeland Division, specjalnej jednostki, której zadaniem jest przywrócenie porządku i ochrona zagrożonych.
W fabule większy nacisk położono na akcję, a mniejszy na politykę. A szkoda. Narrację w obu częściach The Division określiłbym jako średnią. Problem polega na tym, że w niektórych momentach, w pewnych wątkach, wyraźnie widać, że sami autorzy chcieli popłynąć w kierunku politycznych dyskusji. Sam świat gry jest pełen różnych frakcji, motywowanych różnymi ideologiami. Od anarchistycznych Hien, po Prawdziwych Synów, czyli byłych żołnierzy owładniętych chęcią oczyszczenia świata z zarażonych. Trudno interesująco osadzić bohaterów należących do tych ugrupowań, jeżeli pomija się politykę. Dlatego jakieś tropy się pojawiają. Niewielkie, drobne. Do tego stopnia mikre, że z łatwością można je pominąć.
Wydawcą The Division jest europejska firma Ubisoft. Jej CEO sam przyznał, że chce, aby ich produkcje zmuszały ludzi do myślenia. A jednak, powiązani z przedsiębiorstwem twórcy The Division, z zapałem odcinają się do wszelkich politycznych skojarzeń. Co może być dziwne, ponieważ pierwszą część serii umieścili w Nowym Jorku, a drugą w Waszyngtonie. Interpretacje nasuwają się same, a jednak studio odpowiedziane za tytuł, nie chce ich rozwijać. Wolą od nich uciekać, twierdzić, że sens ich opowieści jest bardziej otwarty, każdy może go szukać na własną rękę. Rozumiem, że aspekty polityczne mogą zaburzać odbiór rozrywki, ponieważ zawsze znajdą się osoby, które poczują się urażone i będą miały mnóstwo pretensji do twórców, że przestawili coś nie po ich myśli. Mam wrażenie, że wiele tekstów traci na ciągłym poszukiwaniu kompromisów. Do nich zaliczam gry z serii The Division.
Rozumiem, że żyjemy w dobie politycznej poprawności oraz ciągłego uważania, aby nie urazić tej lub innej grupy społecznej. Jednak nie można mieć pretensji do twórcy, że buduje taki, a nie inny świat przedstawiony. Może chce za jego pomocą coś skomentować? Opisać dostrzegalną rzeczywistość w inny sposób? Wszyscy mamy pełne prawo do tego, aby się nie zgadzać z określonymi poglądami. Mało tego! Nawet powinnyśmy to robić! Jednak najpierw trzeba je sobie wyrobić. W świecie, w którym nawet artyści starają się unikać politycznych koncepcji w swoich dziełach, brakuje przestrzeni do treningu. Znika pole do dyskusji. Moje nastawienie może wynikać także z tego, że literatura wciąż bywa prowokacyjna, zmusza do konfrontacji. W przypadku gier komputerowych, szczególnie tych spod skrzydeł wielkich wydawców, takie podejście jest nieobecne. A szkoda.