Film dla miłośników psów

Wes Anderson w Wyspie psów pokazuje to, co jest najpiękniejsze w relacjach między człowiekiem a piesiawą. Warto obejrzeć ten film, nawet jeżeli nie otrze się o Oscara.

To był stosunkowo spokojny dzień w pracy. Odbijałem kolejne zadania, wypisywałem komentarze z notatnika, porządkowałem kolejne elementy do zrobienia. Przyszła przerwa na posiłek, na zakręcanie parówkami w mikrofali. Gdzieś po drodze, wpadła mi w oczy informacja, że Wyspa psów trafiła na listę kandydatów do nominacji do Oscara. Nie dziwę się. Wes Anderson, człowiek owładnięty koniecznością utrwalania symetrii, stworzył przyjemną animację poklatkową o przyjaźni człowieka i psa.

Film widziałem dawno temu. Nawet wrzuciłem sobie na listę, żeby napisać o tym obrazie klika słów, ale, dziwnym trafem, myśl ta mi uciekała. Z perspektywy czasu widzę, że Wyspa psów zostawiła we mnie poczucie docenienia psów. Tych czworołapnych towarzyszy ludzkiego losu. W fimie Wesa Andersona, japońskie psy, zostają zesłane na wyspę pełną śmieci. Wszystkie piesiawy tam trafiają, ponieważ zostają uznane za niebezpieczne dla ludzi. Roznoszą choroby, gryzą i powodują erozję zdrowego społeczeństwa. Wes Andersosn, w charakterystyczny dla siebie sposób, zaczyna powoli odkrywać, kto stoi za takim spiskiem. Okazuje się, że są to miłośnicy kotów. Wiem, że ten krótki opis fabuły brzmi jak majaczenie wariata. Wyspa psów to specyficzna opowieść o miłości, oddaniu oraz poświęceniu. Wszystko podane w surrealistycznym sosie.

Cieszę się, że ta animacja przynajmniej powalczy o nominację. Posiadanie piesiawy to wspaniała przygoda. Myślę, że właściciele czworonogów powinno obejrzeć Wyspę psów. Dla takich osób będzie to poemat stworzony ku czci wszystkich domowych bestii. Tym małych i dużych, kanapowców oraz na wpół dzikich strażników podwórek. Nawet w relacje pomiędzy bohaterami wkrada się symetria. Bezgraniczne oddanie dotyczy obu stron, nie pojawia się wyłącznie w przypadku psa. Atari, młodzieniec wyruszający na poszukiwanie swoje najwierniejszego przyjaciela, gotów jest poświęcić wszystko, aby go odnaleźć. W Wyspie psów pojawia się wątek porzucenia z przymusu. Rozerwaną więź ciężko naprawić, ale Wes Anderson pokazuje, że jest to możliwe.

Stworzenie dobrego filmu z przesłaniem jest trudne. Trzeba uniknąć wielu pułapek. Patosu, niepotrzebnego przedłużania, sztucznych bohaterów, którzy stają się wyłącznie nośnikami moralności. Wielu reżyserów wpadło w przynajmniej jeden z wcześniej wymienionych wilczych dołów. A Wes Anderson wspaniale między nim manewruje i jeszcze jest w stanie dodać do swojego filmu odrobinę niczym nieskrępowanego humoru. Wyspę psów ogląda się przyjemnie, fabuła jest ciekawa, surrealizm historii tylko dodaje filmowi uroku. Nie będę ukrywał, że moje postrzeganie tego obrazu jest zaburzone. Posiadam psa, czarną bestię, kanapowca, który zmienia się w diabła w trakcie wyjazdów na wieś. Wybierając się na film o piesiawkach, miałem nadzieję, że wyjdę z niego zadowolony. Więź łącząca człowieka i czworonoga, to wdzięczny temat. Może trochę grząski, bo trzeba uniknąć patosu, ale wile da się z niego wyciągnąć.

Wes Anderson w Wyspie psów pokazuje to, co jest najpiękniejsze w relacjach między człowiekiem a piesiawą. Warto obejrzeć ten film, nawet jeżeli nie otrze się o Oscara.