Czy da się grać w jakąś grę od 12 lat? Jak najbardziej. Oczywiście należy robić sobie przerwy, żeby złapać inną perspektywę, popróbować nowych tytułów z danego gatunku. Następnie po prostu się wraca, bo gdy już człowiek poświęci na coś sporo czasu, to trudno mu z tego zrezygnować. Szczególnie jeśli jakiś wirtualny świat jest w stanie dawać sporo radości. Jednak, aby to się stało, konieczne jest specyficzne podejście do projektowania gry, zarządzania nią, opiekowania się społecznością. Dopiero gdy to wszystko znajdzie się na właściwych miejscach, można powiedzieć, że dany tytuł jest długowieczny i angażujący. Dla mnie taką grą jest „Guild Wars 2”.
Stara miłość nie rdzewieje
Pierwszy raz w Tyrii, bo tak nazwa się wirtualna kraina, w której rozgrywa się akcja „Guild Wars 2”, pojawiłem się 12 lat temu, w listopadzie. Niby sama gra miała premierę w sierpniu, ale postanowiłem trochę poczekać, zobaczyć pierwsze recenzje, zanim zainwestuję w nowe MMO. To był moment, w którym zrobiłem sobie przerwę od „World of Warcraft”, bo szczerze miałem dość opłacania abonamentu. Czułem, że zmusza mnie to do ciągłego logowania się, żeby nie stracić zainwestowanej kasy, na dodatek dłuższe okresy nieobecności skutkowały tym, że moja postać stawała się bezużyteczna. Musiałem zdobyć nowy ekwipunek, żeby znowu móc cieszyć się grą. Niby miałem jasny cel, tylko że nie widziałem w nim niczego przyjemnego. Raczej widziałem w nim formę kary, bo przecież ciągle płaciłem abonament, a jednak musiał jeszcze dorzucić dodatek w postaci czasu. Zresztą dodatki też nigdy nie były darmowe.
Czując, że moja cierpliwość się wyczerpała, zwróciłem swój wzrok w kierunku „Guild Wars 2”. Twórcy obiecywali inne podejście do gatunku, bardziej nastawione na współpracę pomiędzy graczami. Zrezygnowali ze świętej trójcy (DPS, tank, healer), dzięki czemu wybór profesji miał już nie ograniczać gracza do jednej roli. Świat miał być żywy, walka wciągająca, a najważniejsze było to, że „Guild Wars 2” miało być pozbawione abonamentu. Studio ArentaNET miało już pewne doświadczenie w utrzymywaniu swoich tytułów bez subskrypcji, bo dokładnie tak samo postąpili ze wcześniejszą odsłoną serii. Najwyraźniej się udało, skoro pojawiła się druga część, na dodatek działa nieprzerwanie od dwunastu lat. Wciąż pojawiają się rozszerzenia, gra jest dostępna na Steamie, a także w GeForce NOW. Z perspektywy kogoś, kto zaczynał w listopadzie 2021 i pamięta początki Tyrii, obecnie „Guild Wars 2” to tak jakby całkowicie nowy tytuł. Bardzo dużo się zmieniło w tym czasie. Bywało, że na lepsze, bywało, że na gorsze. Jednak jedna rzecz wciąż jest taka sama.
Brak galopującej progresji ekwipunku. Co to oznacza, tak po ludzku? Wyobraź sobie, że robisz sobie pół roku przerwy od gry. Wracasz. I co się okazuje? Jeśli było to „Guild Wars 2”, to po prostu dalej bierzesz udział w wydarzeniach, walczysz w PvP. Ponownie dobrze bawisz się po dłuższej przerwie, która mogła się pojawić z tysięcy różnych powodów. Natomiast jeśli była to inna gra MMORPG, to może być różnie. Przez pół roku mogło dojść do zmian, które sprawiły, że twoja postać będzie nadawała się tylko i wyłącznie do tego, żeby stać z boku, gdy inni walczą z potworami. Broń będzie do niczego, pancerz będzie wymagał ulepszenia lub nawet pojawi się konieczność zdobycia nowego. Przerwa to kara, masz się codziennie logować, bo inaczej stracisz zawartość, które pojawiła się w aktualizacjach. Ominą cię piękne i cudowne eventy. Co na to „Guild Wars 2”? Nic, jak sobie coś odblokujesz, to jest twoje. Długo do gry wpadały czasowo darmowe aktualizacje, trzeba było się tylko zalogować, a później, kiedy znalazła się już chwila, przejść, to co się pojawiło. Proste i moim zdaniem skutecznie pokazujące to, że to jest tytuł mocno nastawiony na graczy, którzy nie mają mnóstwa wolnego czasu.
Jest jeszcze więcej szczegółów pokazujących, że da się stworzyć grę skupioną na współpracy oraz szanującą, to jak różni ludzie eksplorują cyfrowe światy. Dla mnie świetnym przykładem są zasoby rozsiane na mapie. Każdy może je zbierać, pojawiają się dla każdego gracza oddzielnie, więc nie trzeba tłuc się o kawałek drewna lub o rudę. Co jeszcze? Wydarzenia. Skalują się wraz z rosnącą liczbą biorących udział osób, dzięki czemu są w stanie gwarantować przyzwoite wyzwanie. Co sprawia, że w otwartym świecie, nawet na starych mapach, można spotkać innych podróżników, którzy często, sami z siebie, biorą udział w pojawiających się wydarzeniach. Po ich ukończeniu każdy otrzymuje nagrodę, sam wiele razy łapałem się na tym, że wskakiwałem komuś pomóc, bo wiedziałem, że tak będę miał trochę waluty dla siebie. Wiadomo, że ziarnko do ziarnka, aż zbierze się miarka. Ta zasada, premiująca chomikowanie, funkcjonuje we wszystkich MMORPG, niezależnie od tego, jak są zbudowane.
Poza Tyrią
Lista moich prób wyjścia poza „Guild Wars 2” jest dość długa. Przetestowałem sporo różnych światów, odbijałem się od nich z różnych powodów. Wśród tych eksperymentów jest nawet „Lost Ark” oraz „Path of Exile”. Myślę, że to była raczej tęsknota za dobrym hack’n’slash, niż próba znalezienia sobie nowego MMORPG, żeby odpocząć od Tyrii. Pograłem, pobawiłem się, zdałem sobie sprawę, że to na pewno nie jest taka zabawa, jak z „Diablo II”. Właśnie ten tytułu uważam za świetną realizację hack’n’slash, szczególnie po aktualizacjach z legendarnej łatki oznaczonej jako 1.10. Jednak zdaję sobie sprawę z tego, że w tym przypadku może przeze mnie przemawiać nostalgia, a to, czego szukam, znajdę wyłącznie we własnych wspomnieniach. Natomiast wyprawy w kierunku innych MMORPG zawsze przypominały mi, dlaczego to właśnie „Guild Wars 2” cały czas zajmuje miejsce na moim dysku. Nawet jeśli zdarza się, że leży tam bezczynnie przez kilka miesięcy.
Czy to jest gra idealna? Nie, daleko jej do takiej. Ma swoje problemy, jak chociażby nierówną narrację oraz puste mapy. Szczególnie to drugie mnie bardzo boli, ponieważ lubię, gdy cyfrowe świat opowiadają historie za pomocą otoczenia. Niestety, w „Guild Wars 2” zdarza się, że lokacje są za duże, rozciągnięte i podróżowanie po nich nie daje za wiele zabawy. Jednak wciąż są lepsze od tego, co zaproponował mi „New World”. Kupiłem, ponieważ liczyłem na podróż przez zupełnie inny świat, chciałem zwiedzać lokacje, które miały opowiadać wciągające historie. A co dostałem? Średniej jakości przestrzenie, w których i tak celem jest zabijanie potworów. Niby są porozrzucane przedmioty konstruujące narrację, zdarzały się miejsca, w których się zatrzymałem, jednak wciąż to było dla mnie za mało. Czułem, że po prostu biegnę od potwora do potwora, zbieram, to co z nich wypadnie, po to, żeby to potem przerobić i tyle. Historia też była średnia, moim zdaniem była nawet niżej, od najsłabszych opowieści z „Guild Wars 2”.
Aktywności z „New World”, szczególnie łowienie oraz granie na instrumencie, bardzo mi się spodobały, to nie potrafiłem zostać w tej grze na dłużej. Trafiła na półkę tytułów, które przeszedłem, bawiłem się średnio, jakaś iskra w tym była, tylko że szybko zgasła. Inaczej było w przypadku „Black Desert Online”. Tutaj wylądowałem wiele lat wcześniej, niż było to w przypadku „New World”. BDO kupiłem na premierę, do dziś nie żałuję wydanych pieniędzy. Na początku było naprawdę nieźle. Brak ekranów ładowania, walka pełna różnych kombinacji ciosów, tworzenie przedmiotów, zarządzanie pracownikami własnej, mniejszej lub większej, faktorii. Szczególnie podobał mi się system handlu. W pewnym momencie z „Black Desert Online” zrobiłem „Euro Truck Simulator” w świecie fantasy. Miałem konia, wóz i jeździłem po całej krainie, dostarczając wyprodukowane przeze mnie przedmioty. Bardzo mi się tam podobało, nawet wszechobecny grind mi mało przeszkadzał. Natomiast, wraz ze wzrostem poziomów, zauważyłem, że zaczynam się zbliżać do płotu. Mogę go przeskoczyć, ale najpierw muszę zapłacić, aby podstawiono mi drabinę.
Moje uczucie do „Black Desert Online” zgasiła monetyzacja. Szczególnie specjalne pakiety, które trzeba było kupować co miesiąc. Niby były też dostępne za złoto z gry, jednak cena była szalona! Gra wyraźnie wymagała codziennego logowania i wykonywania wielu opłacalnych czynności, aby zarobić na ten pakiet. Po prostu czułem, że zamienia się w drugą pracę, że muszę wejść, bo stracę dzień z zarobku złota i zabraknie mi na to ulepszenie. Dlaczego było tak cenne? Przedmiot nazywa się Value Pack i wpływa na to, ile przedmiotów można nosić (a śmieci w grze wypada dużo) oraz zwiększa przyrost doświadczenia (a ten zwalnia na wysokich poziomach). Na dodatek raz dziennie można odebrać przedmiot poprawiający szansę na zdobycie w lepszych przedmiotów. To tylko kilka profitów posiadania Value Pack, żeby go zdobyć, trzeba kupić walutę premium wartą około 20 EUR (około 85 złotych). Oczywiście najlepiej robić to, co miesiąc, więc to jest taki zamaskowany abonament. Jak wspomniałem wcześniej, z „World of Warcraft” zrezygnowałem właśnie dlatego, że musiałem opłacać subskrypcję.
Wieczny powrót
Co nie znaczy, że w „Guild Wars 2” nie można wydawać pieniędzy. Można, jest sklep premium, posiadający wiele ulepszeń dla konta oraz mnóstwo przedmiotów kosmetycznych. Jednak nie ma tutaj nigdzie czegoś, co byłoby drabiną potrzebną do przeskoczenia płotu. Po prostu strój, to strój, poza wyglądem nie daje więcej bonusów. Dokupienie dodatkowych miejsce na torby pomaga w zarządzaniu ekwipunkiem, ale da się bez tego żyć, trzeba tylko częściej podróżować do miasta. Narzędzia do zbierania zasobów się zużywają, więc faktycznie wydanie pieniędzy, aby mieć te nigdy się niekończące, pozwala zaoszczędzić czas. Po 12 latach wciąż nie potrafię jednoznacznie wskazać na przedmiot ze sklepu premium, który dawałby niezdrową przewagę nad innymi graczami. Raczej są tam rzeczy poprawiające jakość rozgrywki, pozwalające zaoszczędzić czas na teleportowaniu się do kupca. Stroje i skórki mniej mnie interesują, bo wiele z nich da się zdobyć w grze. W jaki sposób? Na przykład poprzez uzupełnianie specjalnych kolekcji.
Pewnie, że z czasem aktywności robią się powtarzalne, wyzwania też dalekie są od bycia nieskończonymi. Jest trochę grindu i chomikowania zasobów, aby wytworzyć jakiś ciekawy przedmiot. Jednak jeśli poczuję się zmęczony lub stwierdzę, że chcę sobie pograć w „Space Marine 2”, to najzwyczajniej w świecie robię sobie przerwę od „Guild Wars 2”. Wracam, jak już stwierdzę, że mam ochotę znowu pobiegać po Tyrii. Najczęściej zachęca mnie do tego jakaś aktualizacja, a te większe pojawiają się przynajmniej raz na kwartał, więc regularnie wracam. Na szczęście to jest gra, która pozwala na takie przerwy i wystarczy, że się zaloguję i mogę wracać do akcji. Co, równie w przypadku „Black Desert Online” oraz „New World”, byłoby dużym problemem. Dlatego cieszę się, że na rynku jest jednak MMORPG, które wcale nie musi być drugą pracą i wymagać ode mnie każdej minuty wolnego czasu.
Jeśli chcesz spróbować, to zachęcam do zainstalowania wersji na Steamie. Jest darmowa, daje dostęp do głównej części kontynentu. W sam raz, żeby sprawdzić, czy warto się angażować. Moim zdaniem warto. Gram od 12 lat, mam ponad 1000 godzin spędzonych na mordowaniu potworów i zbieraniu grantów, które po nich zostały. Jak tylko pojawi się nowy dodatek, to go kupuję w przedsprzedaży, aktualizuję grę i wracam. Lubię ten świat.
You must be logged in to post a comment.