Gwiezdna nostalgia

A teraz, gdy znowu mogę sobie pomachać mieczem świetlnym oraz popatrzeć na wielkie statki sunące przez próżnię, czuję się dobrze. Nie wiem jeszcze w jakim stopniu Star Wars Jedi: Upadły Zakon realizuje założenia kosmicznej opery, ale chyba byłem na takim głodzie, że ucieszę się z każdego okruszka.

Jak dzieciak uwielbiałem Gwiezdne Wojny. Kasety ze starą trylogią po prostu zajechałem. Z wielkim skupieniem śledziłem losy Luke’a Skywalkera oraz z niepokojem patrzyłem na zło emanujące z Dartha Vadera. A potem się zestarzałem. Ciągle mierzę się z nowymi odsłonami tej kosmicznej sagi, ale coraz częściej mam wrażenie, że próbuję wzbudzić w sobie emocje, których już nie mam. Ze względu na inny kontekst, na to, że teraz lepiej rozumiem tropy w kulturze. Tak przynajmniej mi się wydaje. Z filmami dałem sobie już spokój, ale zostały jeszcze gry.

W ten weekend na mój dysk wyjechał tytuł Star Wars Jedi: Upadły Zakon. Wsiąkłem. Wirtualna forma świata Gwiezdnych Wojen wciąż do mnie przemawia. Nie przeszkadzają mi soulsowy charakter walki. Z chęcią uczę się ataków przeciwników oraz zastanawiam się, jak uniknąć obrażeń. Przypomniałem sobie, że kiedyś, dawno, dawno temu, ogrywałem wszystkie dostępne produkcje, które nawiązywały do tego uniwersum. Mam na myśli kultowy tytuł Star Wars: Knight of the Old Republic, a także nowsze, ale bardziej kontrowersyjne Star Wars: Battlefront 2. Zacząłem się zastanawiać, czego ja w zasadzie szukam w tym produkcjach?

Żadnym fanem Gwiezdnych Wojen nie jestem. Ba! Wiele razy pisałem i mówiłem, że nowe realizacje mnie nudzą, a do starej trylogii próbowałem wrócić i skończyło się to spektakularną klęską. Drażniła mnie, brakowało mi tych samych emocji, które odczuwałem jako dziecko. Przylepione do ekranu telewizora, słuchające szelesty kasety w odtwarzaczu.

A jednak te gry lubię. Myślę, że moim przypadku jest to zauroczenie science fiction. Mam słabość do fantastyki naukowej, nawet do tej, która wyznaczniki gatunku traktuje wyłącznie jako dekoracje. Zauważyłem, że brakuje mi dobrych realizacji czegoś, co funkcjonuje pod nazwą space opera. Cóż to jest? To taki twór składający się z bitew w kosmosie, romansu, mnóstwa przeciwności losu oraz – obowiązkowo! – szczypty melodramatu. W świecie gier komputerowych dobrym przykładem jest Mass Effect, cała seria, razem z Andromedą, która przez skrajnych fanów bywa traktowania jako apokryf. Tam też były romanse, przeciwności, trochę dramatów (zakończenie drugiej części!) oraz mnóstwo, ale to mnóstwo podróży w kosmosie.

A teraz, gdy znowu mogę sobie pomachać mieczem świetlnym oraz popatrzeć na wielkie statki sunące przez próżnię, czuję się dobrze. Nie wiem jeszcze w jakim stopniu Star Wars Jedi: Upadły Zakon realizuje założenia kosmicznej opery, ale chyba byłem na takim głodzie, że ucieszę się z każdego okruszka.

Najwyraźniej dla mnie Gwiezdne Wojny są tylko ciekawym kontekstem dla historii opowiadanych w różnych mediach. Filmowe realizacje, które pewnie dalej będę oglądał, głównie za sprawą mojej wrodzonej ciekawości, raczej mnie do siebie nie przekonają. Co innego gry. Interaktywna forma lepiej na mnie działa i jestem w stanie wybaczyć niektóre mniej interesujące narracje. Lub nawet żenujące zabiegi fabularne.