Literacka ambiwalencja

Tylko że w przypadku tych powieści nie są to nastoletnie wybryki po jabolu połączone z popisami pod trzepakiem na środku osiedla. Wulgarność języka, wulgarność świata Jakub Żulczyk zaprzęga do własnych celów. W ten sposób dynamizuje rzeczywistość przedstawioną, nadaje jej bezkompromisowości, wręcz wali nią w ryj jak naćpany chłystek na przystanku.

Przeglądając swoje notatki, zauważyłem, że kilka stron poświęciłem prozie Jakuba Żulczyka. Przynajmniej dwukrotnie opublikowałem tutaj teksty dotyczące treści tworzonych przez tego autora. Oba były napisane w tonie raczej pozytywnym, a już na pewno pozbawionym mojego wrodzonego czepialstwa. Zastanawiające jest to, że mój stosunek do tekstów Jakuba Żulczyka najlepiej określić jako ambiwalentny.

Pamiętam czas zachwytów Zrób mi jakąś krzywdę… Wszyscy moi znajomi czytali i wszyscy byli zachwyceni. Mówili, że muszę przeczytać, że to odkrywcza literatura, wręcz nowoczesna! Spełniająca zadania, jakie stawia przed nią nowe millenium. Gwoli ścisłości – Zrób mi jakąś krzywdę… miało premierę w 2006 roku. Miałem wtedy 18 lat, literaturę ceniłem, ale dopiero na studiach zacząłem pracować nad krytycznych podejściem do tekstów. Wyobraźcie sobie, że nie sięgnąłem po Zrób mi jakąś krzywdę… Może czytałem coś innego? A może, zgodnie ze swoim charakterem, nie miałem ochoty czytać tego, co wszyscy uważają za wspaniałe?

Jednak to Zrób mi jakąś krzywdę… ciągle tłukło mi się po głowie. Sięgnąłem chyba w trakcie ostatniego roku studiów magisterskich. Z perspektywy czasu widzę, że zrobiłem to tylko po to, aby się rozczarować. Nie znalazłem w tej powieści niczego wspaniałego. Z moich starych notatek wynika, że Zrób mi jakąś krzywdę… nazwałem literaturą dla postnowoczesnych pensjonariuszek. To określenie ma swój urok i myślę, że Jakub Żulczyk potrzebował trochę czasu, aby okrzepnąć literacko. Zmorojewo i Świątynia są niezłe. Dobra literatura popularna, takie książkowe guilty pleasure. Idealne do czytania w środkach masowej komunikacji lub w ramach odpoczynku od gatunkowo cięższych lektur. Zmorojewo i Świątynia dostarczyły mi sporo zabawy, jednak moja prywatna literacka przestrzeń mogłaby się bez nich obyć. Zupełnie inaczej podchodzę do Ślepnąć od świateł i Wzgórza psów.

Niezmiennie uważam, że są to świetne książki. Z brudną, wielowarstwową narracją. Napisana z pazurem, z porządnie przemyślanymi bohaterami. Najważniejsze jest jednak to, że mają niezła fabułę. Żadnego postmodernistycznego gadania o rozpadzie opowieści. Po prostu jest historia, są dialogi i postacie. Zawsze jest także przestrzeń. W Ślepnąć od świateł i Wzgórzu psów Jakub Żulczyk mocno opisuje miejsca, w których znajdują się postacie. Faktycznie, językowych purystów, dla których w literaturze nie może się zdarzyć nawet jedno wulgarne słowo na „k”, może mierzić brud narracyjny, w którym pławi się autor. Tylko że w przypadku tych powieści nie są to nastoletnie wybryki po jabolu połączone z popisami pod trzepakiem na środku osiedla. Wulgarność języka, wulgarność świata Jakub Żulczyk zaprzęga do własnych celów. W ten sposób dynamizuje rzeczywistość przedstawioną, nadaje jej bezkompromisowości, wręcz wali nią w ryj jak naćpany chłystek na przystanku.

Dlatego tak trudno mi polecić prozę Jakuba Żulczyka. Nie twierdzę, że nie warto sięgnąć po teksty tego autora, po prostu myślę, że dwie ostatnie powieści są znacznie lepsze od pozostałych.