Luke, żegnaj!

Szumie piszę, że aktywnie obserwuję popkulturę. W moich tekstach pojawiają się literatura popularna, seriale, gry komputerowe, a także filmy. Bywa, że odniosę się do jakiejś mody, która aktualnie zajmuje umysły popkuturowych odbiorców. Jednak, z uporem maniaka, unikam jednego tematu – Gwiezdnych Wojen. Chciałbym powiedzieć, że wynika to z mojej niechęci do głównego nurtu, że w absolutnie każdym miejscu w Sieci można przeczytać coś na temat Gwiezdnych Wojen. Mógłbym budować wrażenie konieczności bycia alternatywnym w popkulturowym świecie, co – samo w sobie – brzmi zabawnie i stanowi interesujący bon mot na Mordoksiążkę. Jest inaczej.

Moja historia z Gwiezdnymi Wojnami zaczyna się lata temu. Pamiętam, że wtedy panowały pod telewizorami magnetowidy, a filmy były na taśmach. Internet był efemerycznym wyobrażeniem, o streamingu lub WiFi nikt nie słyszał. Po raz pierwszy zobaczyłem Gwiezdne Wojny, gdy byłem dzieckiem. Do dziś pamiętam wszystkie emocje, które towarzyszyły mi w trakcie oglądania trylogii. Kibicowałem bohaterom, Darth Vader napełniał mnie przerażeniem, moją wyobraźnię zajmowały X-Wingi oraz Gwiazda Śmierci. Nie mogę zapomnieć także o Sokole Millenium, Hanie Solo i dziwnym związku Luke’a i Lei, z którego wtedy niewiele rozumiałem. Mam pełną świadomość tego, że tamte wrażenia już nie powrócą. Zestarzałem się, obejrzałem więcej filmów, przeczytałem trochę książek, jestem zupełnie innym odbiorcą, niż wtedy. Jednak liczyłem na to, że po raz kolejny poczuję magię Gwiezdnych Wojen.

Zacząłem od odświeżenia sobie wszystkich poprzednich części. Stara trylogia mocno się zestarzała, niektóre elementy zaczęły trącić myszką, ale nie było tak źle. Bawiłem się dobrze, jednak podejrzewam, że miały tutaj istotny wpływ wrażenia z dzieciństwa. To była taka moja prywatna wycieczka w przeszłość, odrobina nostalgii. Potem sięgnąłem po nową trylogię, tę która ma tyle samo zwolenników, co przeciwników. W dalszym ciągu będę się zaliczał do tych drugich. Nie dałem się przekonać, po raz kolei okazało się, że nie czuję magii nowych Gwiezdnych Wojen. Rozszerzenie historii, ciekawe elementy sprawiające, że mocniej odbieram przygody Luke’a Skywalkera giną w konfrontacji ze sztucznością świata. Najwyraźniej postęp technologiczny w efektach specjalnych wcale nie sprawił, że Gwiezdne Wojny od razu stały się piękniejsze i bardziej przekonujące. Po sześciu filmach przyszedł czas na siódmy, na Przebudzenie mocy.

Siódmą część Gwiezdnych Wojen obejrzałem kilka miesięcy po premierze. Kurz zachwytów opadł, fani zaczęli wypatrywać zwiastunów kolejnego filmu. Przeczytałem kilka recenzji, tych mniej lub bardziej pozytywnych, i jedno można było z nich wychwycić: autorzy byli zgodni co do tego, że jest to najlepsza odsłona Gwiezdnych Wojen po nowej trylogii, że jest to powrót do korzeni. Z dystansem podchodzę do takich określeń. Zabrałem się do oglądania i dawno się tak nie nudziłem. Odniosłem wrażenie, że kolejne wątki fabularne są przypadkowe, aktorzy grają średnio, a siódma część wcale nie jest tak odkrywcza, jak niektórzy mi mówili. Dla mnie nie było to nawet dobre kino rozrywkowe, raczej średni film science-fiction w uniwersum Gwiezdnych Wojen. W mojej głowie pozostało niewiele scen z siódmej części, nie czuje potrzeby powrotu do tego filmu. Bawiłem się źle, co bardzo mnie zaskoczyło.

Dlatego nie czekam na Gwiezdne Wojny: Łotr Jeden. Trailery mało mnie obchodzą, nic więcej nie napiszę o tych filmach. Być może każde pokolenie musi mieć własną trylogię, ja swoją miałem i powinno mi wystarczyć. Ten felieton jest pożegnaniem z uniwersum Gwiezdnych Wojen. Nie wracam. Zostaję z komiksowymi superbohaterami.