Za sprawą serialu Vinyl odżyły moje muzyczne wspomnienia. Jednym z najciekawszych okresów w moim życiu, był czas, w którym grałem w różnych zespołach. Pozostały mi z tego trzy gitary, wzmacniacz, efekt do elektryka i mnóstwo, czasem bardzo specyficznych, doświadczeń. Nie powiem, że okres bycia gitarzystą amatorem to był taki mały Vinyl, ale bawiłem się świetnie i uznałem, że warto przywołać kilka wspomnień. Mam nadzieje, że muzykowanie w dalszym ciągu jest istotnym elementem rozwoju młodych ludzi, a jeżeli już tak nie jest, to nie pozostaje mi nic innego jak pogrążyć się w głębokim smutku. Uruchamiam wehikuł czasu i wracam do chwil, w których dużo siedziałem z gitarą.
Zaczęło się niewinnie. Jeden z moich kolegów z gimnazjum grał na gitarze, chodził do szkoły muzycznej i słuchał death metalu. Wciągnął mnie w to. Swoje pierwsze wiosło mam po dziś dzień, żałuję, że ostatnio sporo się kurzy, ale jakoś trudno znaleźć mi motywację do grania. Dlaczego? Wyjaśnię to dopiero na końcu, który – niestety – będzie po prosty smutny. Nauczyłem się czytać nuty (dalej to potrafię!), trzymać rytm i słuchać innych, grających obok mnie osób. To takie podstawy, do których powinien jeszcze dodać umiejętność operowania ciszą, ale to opanowałem dopiero po kilku latach. Gdy moi rodzice zauważyli, że raczej będę stały w miłości do gitary, sprawili mi pierwszego elektryka. Był to Silvertone, z czegoś, co imitowało drewno, bo brzmiał tak, jakby miał korpus zrobiony ze sklejki. Wszytko, było tam złe. Progi źle wyprofilowane, gryf przemilczę, o przetwornikach nie mogę nic dobrego powiedzieć. Wtedy byłem zachwycony. Moje nastawienie zmieniła druga gitara, bo na Silvertonie pograłem ledwo kilkanaście miesięcy, ale sporo się nauczyłem.
Zrozumiałem, że nie wszystko na nim zrobię, sprzęt trochę zaczął mnie ograniczać. Wpadłem w fazę grania riffów i solówek z utworów legendarnego zespołu Death. Silvertone nie wystarczał, struny tłukły się o progi, gitara przestała trzymać strój, bo rozregulował się mostek. O ile ze swojej studniówki pamiętam niewiele (Ach! Szalona młodość!), to w mojej głowie utkwiła jedna rzecz: tego samego dnia dostałem gitarę, dzięki której pograłem w dwóch kapelech – był to Cort X-11. Przesiadka była niesamowita! Inny dźwięk, dzięki porządnie zrobionemu gryfowi poprawiła się moja technika grania i byłem w stanie opanować riff z utworu Spirit Crusher. Solówki również zaczęły wychodzić, czym oczywiście zacząłem się chwalić i dzięki temu trafiłem do pierwszej kapeli, która grała death metal.
Wcześniej również grałem z innymi, ale były to przypadkowe spotkania, które szybko przemieniały się w rozmowy przy piwie. Graliśmy w jakiejś komórce, w której bałem się zostawić sprzęt, żeby nie złapał wilgoci. Warunki były tam przerażające, ale pasowały do zespołu punk rockowego. Jednak dla mnie to było za mało – riff i walenie w stopę. Wolałem death metal! Dlatego zacząłem grywać z kumplem, który mnie w to wszystko wciągnął. Najpierw była Metallica, a potem Crystal Mountain Deatha. Myślałem, że pogramy jeszcze razem, ale tak się nie stało. Ja znalazłem zespół, próbowałem zaprosić kolegę, ale jego postawa była – delikatnie mówiąc – rozczarowująca. Nie chciał, wybrał inne zajęcie, jednak nie będę go oceniał, może wtedy myślał, że tak trzeba. Mnie było po ludzku przykro i to wydarzenie zamknęło pewien etap w muzycznej części mojego życia. Już nie grałem po komórkach, garażach, przeniosłem się do salki w Ośrodku Kultury w Będzinie.
Błękitna salka
Po wielu latach grania razem z kumplami udało mi się w końcu dostać do sali prób w Będzinie. Dla każdego, kto grał, był to pewien etap, ze zwykłego amatora grającego w domu, człowiek stawał się amatorem grającym w sali prób w Ośrodku Kultury w Będzinie. Tym można się było pochwalić, dla mnie przygody ze Scriptum i Cyjanotypią zawsze będą bardzo cenne, ale najpierw warto wytłumaczyć, dlaczego ta salka była tak ważna. Tam grały takie zespoły jak Sto Twarzy Grzybiarzy (tak przyjemniej twierdził Sebastian), Basement oraz Soulstice. Dostanie się do tej błękitnej salki, było marzeniem wielu perkusistów i gitarzystów, którzy grali metal. Mnie się udało, ale to był okres, w którym całkiem nieźle grałem i jednocześnie rozumiałem, że mogę się jeszcze wiele nauczyć.
W Scriptum, które dzisiaj jest znane jako Exhalation, bawiłem się doskonale, ale awaria wzmacniacza zakończyła naszą współpracę. Przyznam szczerze, że to było dla mnie pierwsze doświadczenie z pisaniem własnych riffów i graniem tylko i wyłącznie własnych utworów. Po kilku próbach wiedziałem, że zabawa z coverami nie jest dla mnie. Interpretacje znanych kawałków, to co innego, ale tłuczenie tego samego, co Metallica lub Iron Maiden przestało mnie bawić. Scriptum dało mi kreatywnego kopa i otworzyło mnie na autorskie myślenie o muzyce. Odpowiadałem za to, co napisałem, czasem musiałem wytłumaczyć chłopakom, co mam na myśli lub zareagować na ich krytykę. Zespół to słuchanie siebie nawzajem i gdy sekcja rytmiczna się pomyli, to leżymy wszyscy. Solówka mogła pójść źle, główny riff również, ale błąd basisty lub perkusisty kosztował nas utratę rytmu, a to zazwyczaj kończyło się zawieszeniem i pełnymi rozczarowania spojrzeniami. Szkoda, że los, a konkretnie zepsuty wzmacniacz, sprawił, że muzyczne drogi moje i Łyca się rozeszły. Myślę, że mieliśmy szansę zrobić coś interesującego razem.
Po Scriptum miałem krótką przerwę, w której trakcie grałem z Sebastianem, piekielnie dobrym basistą, w duecie. Wtedy dzieliśmy fascynację rockiem alternatywnym i zaczęliśmy odwiedzać Off Festival. Death metal wciąż był obecny w moim sercu, ponieważ nie wyobrażałem sobie wyjazdu na festiwal bez kostki oraz bluzy Deatha. Słuchałem wtedy bardzo dużo muzyki, z najróżniejszych gatunków. Trochę zaczął mnie pociągać jazz i namówiłem Sebastiana, żebyśmy zaczęli bawić się w różnego rodzaju improwizacje. Nawet wychodziło. Dzisiaj nie pamiętam, jak to się stało, że dołączył do nas Janusz, który grał na perkusji. Wróciłem do niebieskiej sali w Ośrodku Kultury w Będzinie. Graliśmy dwa razy w tygodniu, ale gdybyśmy mogli, to nie wychodzilibyśmy z prób.
Tworzyliśmy rzeczy bardzo dziwne, nietypowe. Nasza muzyka była wypadkową różnych fascynacji – Janusz ciągle opowiadał nam o takich zespołach jak Van der Graaf Generator, Fletwood Mac oraz Traffic; Sebastian pozostawał zafascynowany rockiem alternatywnym; a ja odkryłem Led Zeppelin, zostałem psychofanem Pink Floydów i namiętnie słuchałem Kind of Blue. W wyniku tego nietypowego połączenia zainteresowań powstawało coś niezwykle dziwnego. Niektóre nasze kawałki było niepokojące, inne ocierały się o funk. Postanowiliśmy, że pójdziemy w muzykę instrumentalną, nawet eksperymentowaliśmy z tworzeniem ścieżek dźwiękowych do niemych filmów. Cyjanotypia, bo tak nazwaliśmy nasz zespół, otworzyła mnie na zupełnie różne style muzyczne, od tamtej pory zupełnie inaczej słucham muzyki. To był zespół, który miał dla mnie szczególne znaczenie, ponieważ pozwolił mi na pierwsze poważniejsze zabawy z improwizacjami. Zagraliśmy nawet koncert!
Od tamtej chwili coś zaczęło się psuć. Janusz machnął jedno piwo za dużo i zgubił rytm, a Sebastian zaczął się wycofywać. U gitarzysty Clin’t Eastwood Band załatwiłem nam nagrania, bo dysponował sprzętem, na którym mogliśmy zarejestrować nasze kawałki. Nic z tego nie wyszło. W zasadzie udało się nagrać tylko ścieżki gitary, czyli moje, a potem perksuję Janusza. Gorzej było z Sebastianem. Nie pojawił się ani razu, a po wakacjach Cyjanotypia się rozpadała. Na szczęście oddali mi pieniądze za wynajem sali, które za nich założyłem. To było dla mnie dość poważne rozczarowanie i do dzisiaj nie potrafię się z niego otrząsnąć. Zawiodłem się i to bardzo, a chciałem, żeby nam się udało. Nie myślałem o sławie, milionach monet, ale o dobrej zabawie. Żałuję, że wyszło zupełnie inaczej.
Gitara na półce
Dzisiaj mój sprzęt spoczywa na półce. Gitary się kurzą, ale nie potrafię ich sprzedać. Okazjonalnie siadam i coś tam gram, ale widzę, że wyszedłem z wprawy, sporo rzeczy zapomniałem. Moja historia to żaden Vinyl, mało ćpania, picia oraz innych szaleństw, tylko granie i muzyka. Jej spisanie pozwoliło mi spojrzeć na te dwa zespoły z perspektywy. Dały mi dużo, nawet jeżeli przygody kończyły się rozczarowaniami.
Po latach przerwy mogę powiedzieć, że warto było się pomęczyć. Jeździć Czerwoną Rakietą po Janusza i ciągle rozstawiać perkusję. Po próbach w Scriptum wychodziłem ogłuszony i chyba trochę od tego ogłuchłem. Zespoły to tylko część mojej muzycznej historii. Miałem przyjemność robić praktyki w Ośrodku Kultury w Będzinie, ale to temat na zupełnie inną opowieść.