Bywa, że jakiś tekst podnosi mi ciśnienie. Wiem, że nie powinien się denerwować, ale czasem nie da się inaczej. Najgorzej jest, gdy takie coś dopadnie mnie z zaskoczenia, już na samym początku książki. Tak zdarzyło się z Kupą kultury Leszka Bugajskiego. Recenzję tej pozycji napiszę innym razem, teraz chciałbym skoncentrować się na tekście otwierającym ten zbiór felietonów. Tematem spajającym zestaw jest kultura masowa i popularna, a więc coś, czemu ostatnio poświęcam bardzo dużo czasu.
Pierwszy tekst nosi tytuł Apokalipsa. Nic nowego, temat wielokrotnie wałkowany w przypadku popkultury. Dla mnie niekwestionowanym mistrzem w tej kwestii – mówienia o końcu świata spowodowanym przez treści kultury popularnej i masowej – jest Theodor Adorno. Ale Leszek Bugajski wcale nie zostaje w tyle. Jeżeli chodzi o Apokalipsę, to są momenty, w których mogę się z nim zgodzić, ale w wielu kwestiach mamy odmienne spojrzenia. Na wstępie chcę zaznaczyć, że Leszek Bugajski uprawia arystokratyczną krytykę kultury popularnej – patrzy na nią z wyraźną wyższością i dumny jest z tego, że żył w czasach, w których nie była ona, aż tak nachalna. Bardzo nie lubię takiego podejścia, co prawda rolą krytyka jest krytykować, ale – w przypadku Apokalipsy – Leszek Bugajski nie proponuje żadnego sensownego programu. Odniosłem wrażenie, że przeczytałem narzekanie dla samego narzekania.
Kultura, głupcze!
Moja irytacja narodziła się już w pierwszym akapicie. Leszek Bugajski, z niezłomną pewnością siebie pisze, na temat tego czym jest kultura, że na dobrą sprawę nie ustalono nawet jeszcze z naukową precyzją jej definicji [Bugajski, 7]. To nie do końca prawda. Ustalono, aż ponad setkę definicji kultury. Ich różnorodność wynika z elementów, które wchodzą w skład danej definicji. Inaczej na ten problem spoglądają funkcjonaliści, a inaczej strukturaliści, ale nie można stwierdzić, że brakuje im naukowej precyzji. Po prostu pisząc o kulturze, trzeba przyjąć pewną definicję. Leszek Bugajski uznaje, że kultura jest synonimem sztuki. Takie podejście jest bardzo ograniczające, ponieważ wyłącza z spory obszar działalności człowieka. Na dodatek użycie słowa „sztuka” budzi pytanie o to, kto ma decydować czym ono jest, muszą zostać stworzone wyraźne granice pozwalające odróżnić działo będące poza obszarem sztuki (a więc kultury) oraz to będące wewnątrz niego. Tego już autor nie robi. I to jest podstawowa słabość tego tekstu.
Wszystkiemu winien jest przemysł kulturowy, który Leszek Bugajski traktuje jako system zarabiający górę kasy na zaspokajaniu średniego gustu artystycznego [Bugajski, 11]. Nie mogę się z tym zgodzić. Przemysł kulturowy jest ściśle związany z rozwojem systemu kapitalistycznego, w którym to wszystkie aspekty życia ludzkiego mogą stać się towarami. Tak też dzieje się z tekstami kultury – są one produktami podlegającymi prawu sprzedaży i są ludzie, którzy chcą na nich zarabiać. Jednak powiedzenie, że przemysł kulturowy to zło w najczystszej postaci jest przesadą. Wystarczy spojrzeć na Hollywood – obok komedii romantycznych wyprodukowano tam interesujące dzieła, które weszły do klasyki kina. Takie przykłady można znaleźć także na polu literatury (np. kryminały). Poza tym trudno dzisiaj znaleźć tekst kultury, który nie podlegałby prawom rynku. W takich czasach żyjemy, ale sądzę, że trudno znaleźć jakikolwiek okres historyczny łatwy dla artystów. Wystarczy przejrzeć ich dzienniki, aby dowiedzieć się, że zawsze „coś” blokowało dostęp do umysłów mas. To może właśnie odbiorcy są problemem?
I tak i nie. Sytuacja ta jest zdecydowanie bardziej skomplikowana, niż ta zaprezentowana w Apokalipsie. Leszek Bugajski ubolewa nad tym, że przemysł kulturowy psuje odbiorców, bo serwuje im coraz gorsze jakościowo teksty, a ci konsumują je nie zastanawiając się nad tym, co się im podaje. Jest to jedna strona monety. Można powiedzieć, że wystarczy, aby ludzie przestali kupować, to wtedy przemysł także będzie się musiał dostosować, ale problem ten jest zdecydowanie bardziej głębszy i chciałbym się zgodzić z Leszkiem Bugajskim, który pisze, że właściwie już nie istnieją naturalne kanały poprawiania kiepskiego gustu [Bugajski, 12], ale tak nie jest. Jednym z takich miejsc jest uniwersytet, na którym kształci się elita intelektualna. I to zadaniem tych ludzi jest opisywanie otaczającej ich rzeczywistości. Problem polega na tym, że żyjemy w czasach kryzysu w naukach humanistycznych, co pociąga za sobą spadek kompetencji kulturowych. Zamiast solidnej krytyki będącej próbą zrozumienia zjawisk, otrzymujemy wyłącznie teksty wartościujące, trzymające się stereotypowej drabinki, gdzie najwyżej jest kultura wysoka, później siedzi sobie kultura popularna, a na samym dnie spoczywa kultura masowa. Układ ten usuwa wszelkie konteksty z określonych dzieł i zastępuje jest wyłącznie stereotypowym wartościowaniem. Dopiero zmiana tej świadomości pociągnie za sobą interesujące interpretacje zjawisk kultury popularnej i masowej. Jednak, aby to nastąpiło, należy nauczyć ludzi nie tylko analizy tekstów kultury, ale także czytania treści mających wymiar krytyczny. Bez tego będziemy więźniami stereotypów, a nie świadomymi odbiorcami kultury.
Bez kija nie podchodź!
Leszek Bugajski posługuje się pojęciem „popkultury”, które – dla mnie – stanowi połączenie kultury masowej oraz popularnej. Ktoś może stwierdzić, że to bez różnicy, ale ja uważam inaczej. Kultura popularna towarzyszy nam od zawsze i ma ona wymiar lokalny. Widoczny jest on nawet dzisiaj, ponieważ mówimy o kryminale norweskim, niemieckim itd. W czasach zamierzchłych stanowiła ona zestaw rozrywek dla ludu. Zabawy te były inne – co nie znaczy, że gorsze! – od tych, w których brała udział arystokracja. Z kulturą masową jest inaczej. Możemy wskazać moment jej powstania, a przynajmniej dwa momenty. Jedni mówią, że narodziła się wraz z rozwojem prasy drukarskiej, są też tacy, którzy kojarzą ją wyłącznie z telewizją. Niezależnie od przyjętej koncepcji, zapełniają ją treści podlegające procesowi umasowienia, a więc istniejące najpierw w kulturze popularnej, a potem – za sprawą mass mediów – przeniesione zostały do kultury masowej. Jeżeli ktoś chce poczytać więcej na ten temat, to polecam dwie książki: Zrozumieć kulturę popularną oraz Kultury kultury popularnej.
To pomieszanie pojęć i poplątanie kontekstów sprawia, że autor wpada sam we własne sidła. Najmocniej to widać, gdy pisze o książkach Kinga i stwierdza, że zabawne jest tylko to, że jego literaturę traktuje się poważnie, co jest świadectwem infantylności dzisiejszych odbiorców [Bugajski, 19]. Jeżeli kwestię tę postawi się w taki sposób, to nie ma możliwości stworzenia odpowiednich „kanałów poprawiania dobrego gustu”, o których Leszek Bugajski pisze wcześniej. Nie można tylko krytykować, narzekać i wytykać palcem tekstów literatury popularnej lub kina. Donikąd to nie prowadzi. Jedynie ich kontekstowa analiza pozwala na zrozumienie ich znacznie. Trzeba pamiętać o tym, że nawet najgłupszy serial przemyca pewne normy i modele społeczne. Mogą one być niebezpieczne (np. Miłość na bogato) lub pożyteczne (kwestie poruszane w różnych polskich telenowelach). Nie można wrzucić wszystkiego do jednego worka, powiesić na sznurku i uderzać kijem krytyki jak w piniatę. Takie postępowanie mija się z celem, ponieważ niczego nie wyjaśnia i moim zdaniem również jest przejawem arogancji.
Kategoria tabloidyzacji jest związana ze zmianą modelu przekazywania informacji i trudną ją usunąć z rzeczywistość. Zamiast tego należy uczyć ludzi sposobów wyszukiwania i wykorzystywania określonych treści. W ten sposób zostanie zmniejszony problem ignorancji, o którym również pisze Leszek Bugajski. Jak widać autor wybrał interesujące kategorie, ale zabrakło umieszczenia ich w kontekstach historycznym i społecznym. W wyniku tego zaniechania wszystkie wnioski okazują się być rykoszetami – uderzają w przypadkowe treści i prowadzą do wniosków mających niewiele wspólnego z aktualną rzeczywistością oraz stanem badań humanistycznych.