Problemów związanych z byciem doktorantem jest wiele, ale najgorszym z nich jest ciągłe zadawanie pytań. Objawia się to tym, że czasem pragnę się czegoś dowiedzieć od drugiego człowieka, a zapytywany milczy. Patrz i milczy – rzecz niebywała. Co dzieje się w głowie mojego towarzysza? Rodzą się jakieś myśli? To dlaczego się nie werbalizują? Umierają, zanikają, wytracają impet?
Zauważyłem, że w ludziach ginie potrzeba samowiadomości. Zastępują ją różni kołcze, którzy są samoświadomi za nas. Próbują być tymi mistycznymi mistrzami, prowadzą swoich uczniów przez kręte ścieżki poznania własnej osoby. A tak w zasadzie to karmią swoich klientów rzeczami tak oczywistymi, że słuchanie o nich boli. Najgorsze jest to, że ludzie ci okazjonalnie pojawiają się w telewizji śniadaniowej. Niby nie powinienem się śmiać, nabijać, bo przecież niektórym takie sesje pomogły. Rozumiem to, że kołcz może być tańszy od psychiatry i mniej wymagający, ale – na litość! – nie róbmy z nich współczesnych filozofów! Lepiej poczytać jakąś książkę, na przykład Bycie i czas Heideggera i tam poszukać sensu.
W zasadzie droga do samoświadomości zaczyna się od nie wiem. To jest odpowiedź, którą czasem chciałbym usłyszeć od drugiego człowieka. Milczenie nie pomaga, nie załatwia niczego, a bywa, że przypomina ignorowanie pytającego. A takie silne i solidne nie wiem, jest niczym wejście na pierwszy stopień poznania siebie. To już jest coś! Jakiś początek ludzkiej podróży, a nie przelanie opłaty i pójście na kurs autoprezentacji i odkrycie własnej osobowości. Wystarczy się zastanowić, przefiltrować marketingowy język i wyrzucić to co jest wyłącznie sprzedażową papką. Wtedy może okazać się, że ćwiczenie samoświadomości jest trudniejsze od tekstu zaprezentowanego na ulotce.
Całe to moje wyśmiewanie się z kołczów jest związane ze strachem. Tak, boję się, bo oni na każde pytanie mają jakąś odpowiedź, a ja tak często grzęzną w tym okropnym nie wiem. Czuję się jakbym szybko wbiegał po schodach, potem z nich spadał i znowu stawał na pierwszym stopniu.