Z niecierpliwością oczekiwałem na nowy album Pink Floyd. Liczyłem, że będzie to pożegnanie z klasą, powrót do monumentalnych kompozycji tej grupy i spacer po wspaniałym ogrodzie dźwięków. Nic z tych pięknych określeń się nie sprawdziło. The Endless River to cień potęgi zespołu, jakieś marne resztki, które zostały zaserwowane słuchaczom.
Próbuję się przekonać do tej płyty od daty premiery. Nic nie pomaga. Słuchałem jej w skupieniu, w trakcie pracy lub na spacerze. Używałem zarówno głośników jak i słuchawek. Gdzieś tam słyszę charakterystyczne dla mojej ulubionej grupy brzmienie, dopada mnie przebłysk specyficznych kompozycji, ale to nie to. Żadnych dreszczy, zapętlania jednego utworu i dekonsturowania go. Dopadało mnie znużenie i miewałem wrażenie, że lepszą muzykę można usłyszeć w windzie.
Dla mnie ostatnim albumem Pink Floyd pozostanie The Division Bell. Muzyka wielowarstwowa, hipnotyzująca słuchacza i pozwalająca rozkoszować się wspaniałymi brzeniami. Tego wszystko nie ma w The Endless River! Moim zdaniem najnowsza płyta Pink Floyd jest całkowicie zbędna, ale wiem, że są ludzie, którym się ona podoba. O gustach się nie dyskutuje, więc nie mam zamiaru podnosić kwestii obeznania, czy wrażliwości. Uderzyło mnie coś innego.
Wśród fanów najnowszej płyty słyszę, że jedno określenie – ambient. Spotkałem się z tym gatunkiem już wcześniej, nawet ktoś podsuwał mi Vangelisa mówiąc, ze to najwybitniejszy przedstawiciel tej konwencji, ale nie mogłem się przekonać. Podstawowym problem jest dla mnie zaangażowanie – taka muzyka w żaden sposób mnie nie pobudza, nie budzi ruchu myśli.
A właśnie tak działają na mnie płyty Pink Floyd. Wsłuchuję się w nie i zawszę znajduję coś, co mnie zachwyci. Ostatni krążek jest niechlubnym wyjątkiem, dlatego będę go omijał szerokim łukiem.