Ze względu na to, że czytam piąty tom Mojej walki Knausgårda, moja Lepsza Połowa zadała mi jedno fundamentalne pytanie. Odwołując się do mojej miłości do literatury i wciąż tlących się we mnie potrzeb krytycznoliterackich, zapytała czy proza Knausgårda to dzieło wiekopomne. Ciekawa sprawa. Przyznam szczerze, że musiałem dobrze zastanowić się nad odpowiedzią, ponieważ wokół Mojej walki mocno pracuje (a może już „pracowała”?) machina marketingu.
Znak czasów. O poczuciu wiekopomności decyduje dział marketingu, a nie uznani krytycy. Zresztą na temat kondycji tej aktywności literackiej kilka razy już pisałem i tym razem nie mam ochoty. Wolę spojrzeć na Knaustarda, bo cztery tomy przeczytałem, jestem w trakcie piątego, a do końca został tylko jeden. Gdybym dzisiaj miał opowiedzieć, czy Knausgårda będą czytać pokolenia, czy stanie się ponowoczesnych Proustem, to powiedziałbym, że nie. Problemem Mojej walki jest wkraczająca do kolejnych tomów nuda. Od końcówki trzeciego Knausgård coraz mniej wstrząsa, wyprawa w krainę dzieciństwa norweskiego autora jest smutnych spacerem po wysypisku śmieci. Brakuje tego czegoś, co przyciąga przy pierwszym tomie i trzyma w napięciu w trakcie lektury drugiego. Dopiero w piątym czuć znowu ten dreszczyk emocji, liczę na to, że utrzyma się do samego końca, samo podsumowanie będzie takim solidnym przywaleniem w czytelniczą głowę.
Tematem Mojej walki są ciągłe próby utrzymania się na powierzchni. Potrzeby destrukcyjne wśród artystów są nam doskonale znane. Internet ciągle dostarcza nam kolejnych przykładów nadużywania alkoholu oraz innych substancji zmieniających świadomość. Knausgård stawia na inny niszczenie siebie – po prostu żyje i próbuje poradzić sobie z własnymi demonami, które wyrosły na wielu traumach. Właśnie ta traumatyczność Mojej walki uderza najbardziej. Właśnie w tym elemencie warto doszukiwać się fundamentów wiekopomności. Knausgård zaprasza czytelnika do swojego świata, do rzeczywistości pełnej problemów, który – w różnych okresach życia – nie potrafi lub nie chce pokonać. To przeraża, ale jednocześnie daje poczucie bezpieczeństwa. Każdy z nas, ponowoczesnych transcybernetychnych cyfrowych tubylców, przynajmniej raz zmierzył się z takim problemem. Knasugard zrywa ze zdigitalizowanym dystansem i wali prosto w ryj. Jest bezwzględny w swoich słowach, co odbiorcę memów oraz śmiesznych obrazków z kotami może przerazić. Ten realizm jest wręcz niepokojący. Niby wszyscy przywykliśmy do ciągłego obnażania się na Mordoksiażce, jednak Knasugard idzie krok dalej. W akapity ubiera potworne myśli, które pojawiły się w jego głowie.
Skoro to wszystko jest takie dobre i wyjątkowe, to dlaczego nie uznaję tych tekstów z wiekopomne? Bo w pewnym momencie stają się nudne, co już zasygnalizowałem w pierwszym akapicie. Wystarczy przejrzeć sposób pisania Knausgårda, zrozumieć ciągłe epatowanie hiperrealizmem i zderzyć je z codziennym cyfrowym odklejeniem od życia. Wtedy człowiek zaczyna się przyzwyczajać, Moja walka już nie przeraża, ale nuży. Dla mnie wiekompomność musi także znaleźć przełożenie w formie, a z przykrością stwierdzam, że tego tutaj nie widzę. Daleki jestem od złapania się na haczyk dzieła życia Knausgårda. Sam jestem aroganckim typem intelektualisty i w tekście wyraźnie widzę fragmenty, które za takie mogłyby uchodzić oraz te, które są wypełniaczami.
Żałuję, że tych ostatnich było tak dużo w trzecim i w czwartym tomie.