Tydzień w łóżku. Nic podniecającego, zwykłe zapalenie oskrzeli. Kaszel, niewielka przytomność umysłu, walka o utrzymanie chociaż godzinnego oddechu bez wypluwania płuc. Niby nic, niby same drobiazgi, ale w ogólnym rozrachunku okazuje się, że jednak trzeba się wysilić. Jeszcze leki. Lekarz pierwszego kontaktu, po zbadaniu mojego stanu oskrzeli, płuc i gardła, stwierdził, że dobrym wyborem będzie mocny antybiotyk. Jak powiedział, tak przepisał i zaczęło się pływanie.
Na pewno pomogło. Jednak mój ostatni tydzień dosłownie przepłynął mi przed oczami. Co osiem godzin aplikowałem sobie tabletkę, która sprawiała, że od razu szedłem spać. Pobudka o szóstej, kanapka, bo jak tak brać leki na pusty żołądek, tabletka i wskakuję w objęcia Morfeusza. Osiem godzin później jest podobnie, drzemka polekowa i pozbieranie dopiero wtedy, gdy moja Żona wracała z pracy. Budziło mnie szczekanie psa i dźwięk domofonu. Kolejne kilka godzin względnego funkcjonowania z kaszlem, kolacja, o 22:00 tabletka i już spokojnie śpię. Tak wyglądały moje dni od poniedziałku do dzisiaj. Po raz pierwszy nie musiałem brać leków i nagle okazuje się, że nie muszę spać co osiem godzin, myśli stają się trochę bardziej przejrzyste i nawet mogę pójść na spacer z psem! Zrobić zakupy, które będą czymś więcej, niż syropem na kaszel, pudełkiem wypchanym antybiotykiem i witaminą C.
Znam osoby, które w trakcie choroby nadrabiają zaległości książkowe, serialowe i gierkowe. Mnie zawsze dobija lekko zaćmiony umysł, a w czytaniu nie pomagają krótkie okresy względnej aktywności. Seriale również trudno oglądać, szczególnie, gdy w pokoju wciąż brak telewizora. Tak to bywa, gdy wpadnie się w pułapkę przeprowadzki. Dlatego ostatnie dni spędziłem, pracując z domu, nadrabiając zaległości z niektórymi taskami, porządkując dane do analiz i spokojnie odpisując na maile. Nawet w chorobie trzeba pracować, szczególnie gdy można to spokojnie robić z domu, z łóżka, z przytulonym psem. Idealnie! Ponowoczesny pracoholizm? Gdyby nie to, że mogę pracować z domu, we własnym rytmie, to przy każdej chorobie chyba bym oszalał.
Pamiętam, gdy coś mnie rozkładało, gdy pracowałem na Uniwersytecie Śląskim. Jeden weekend znalazł sobie szczególne miejsce w moich wspomnieniach. Jelitówka, dwa dni ze studiami zaocznymi, brak sił na cokolwiek. A tu już goniły mnie terminy! Tekst do napisania, abstrakt na konferencję, przełożenie zajęć… Nawet spokojnie pochorować się nie dało! Dla studentów nie był to większy problem, dla mnie, jako prowadzącego, kolejna runda walki z upływającym czasem. Czytać nie mogłem, pisać również było trudno, po prostu zdychałem tak długo, aż nie poczułem się lepiej. Dlatego ten ostatni tydzień był znacznie lepszy! Popracowałem, nie czułem, że tylko tracę kolejne minuty i godziny, leżąc w łóżku! Zalety pracy z domu!
Jutro wracam. Za swoje biurko, do swojego kąta, do kubka sprezentowanego przez moją Żonę na święta. Osiem godzin w hałasie, w przekrzykiwaniu się, w załatwianiu i dopinaniu kolejny spraw. Trochę przeklikiwania bazy danych, bo dzień bez porządnego wymęczenia myszki jest dniem straconym! Raport i do domu. Oglądać seriale, czytać, funkcjonować. Aż do następnej choroby.