Ostatnio nieczęsto jeżdżę pociągami do Miasta. Trzymam się prowincji oraz jej okolicznych przestrzeni. Z przyczyn całkowicie ode mnie niezależnych musiałem udać się do Miasta. W ostatni piątek. Oczywiście wybrałem się pociągiem, bo mam blisko do dworca. Oczywiście opóźnienie było niewielkie, a sama podróż komfortowa. Nic dziwnego się nie działo, spokój, muzyka w słuchawkach. I tak mijała mi droga, aż dotarłem do Miasta.
Dawno tam nie byłem. Galeria pełna ludzi. Mijają mnie pasażerowie niosący rowery, na które wskakują i pędzą ścieżkami Miasta. Idę dalej, wiem, że muszę kupić bilet powroty. Wolę to zrobić teraz, bo później może być kolejka. Ale najwyraźniej teraz też jest. Galeria stała się wielkim centrum przesiadkowym. Ludzie pędzą na perony, mijają tłumy w przy standach w restauracji o Złotych Łukach. Widać tam zniecierpliwione twarze z napięciem oczekujące na kolejną dużą porcję frytek i hamburgera złożonego z oczekujących na wrzucenie na bułkę produktów. Wszystko w biegu, wszystko dopasowane do rytmu Galerii w Mieście. Ale ja muszę iść dalej.
Wychodzę na zewnątrz. Pod drzwiami rozbiegane oczy ludzi poszukujących dwóch złotych na bilet na piwo. Polują na tych, którzy akurat zerkają do portfeli. Mijam ulicznych grajków, z gitarami, z bębnami zrobionymi z pustych wiader po farbie. Tłuką się niemiłosiernie. Wszystko w imię wrzuconego banknotu. Przebiegam przez tory tramwajowe. Dokładnie tak samo, jak wszyscy. Spoglądam na miejsce, do którego chodziłem jeść, gdy byłem na studiach. Dalej jest, w środku dalej panuje zaduch, ale talerze są czystsze, a obsługa bardziej uśmiechnięta. Wychodzę, bo i tak przygnała mnie tutaj nostalgia i chęć sprawdzenia co się zmieniło. Kolejna restauracja pod Złotymi Łukami, pękająca w szwach od gwaru, rozświetlona ekranami telefonów. Jedzenie dalej jest w realu, chociaż relacje już buduje się wirtualnie. Ale wiem, że Oni nie widzą w tym żadnego problemu, na Cyfrowych Drogach nikt nie zaczepia o dwa złote na bilet na piwo.
Dotarłem. Do miejsca docelowego. Wiedziałem, że będę wracał, ale nie spodziewałem się wielu rzeczy.
Bębniarza z gumową głową konia. Mamroczącego coś do siebie o tym, że jest za głośno, chociaż najwięcej hałasu robił on sam. Z drugiej strony miał trochę racji, gwar na ulicy był strasznie poplątany i trudny do zniesienia.
Grupy ludzi fotografujących kawę w Strabucksie. Dawno nie widziałem tak wielu zdjęć dwóch kubków zrobionych w tak krótkim czasie. Najwyraźniej tego wieczoru pianka ułożyła się w wyjątkowo fantazyjne kształty. Zdarza się.
Kebab otwarty w pociągu. Z foliowej jednorazówki, z szelestem folii, z charakterystycznym zapachem mięsa z rury oraz surówek. Trudne do wyrzucenia wrażenia, skwitowane zmarszczonymi nosami współpasażerów.
Stukotu pociągu przelatanego powiadomieniami z telefonów. Dzwonienie Messengera idealnie wplatało się w rytm uderzeń kół o szyny. Każda wiadomość w punkt, każda opowiedz podkreślona przez wystukaną drogę.
Wróciłem. Wysiadłem na swojej stacji. Zostawiłem za sobą kebab i powiadomienia. Koniec podróży do Miasta.