Z mojej serialowej listy spadły kolejne dwa tytuły. Obejrzane w ciągu jednego tygodnia. Padło na Marianne na Netfliksie oraz Turbulencje, które wylądowały w ofercie HBO GO. Z perspektywy gatunku seriale te są skrajnie różne. W pierwszym przypadku jest to opowieść grozy, a w drugim historia pełna tajemnic z wątkiem szpiegowskim. Oba da się obejrzeć, potraktowałem je jako guilty pleasure. Niekoniecznie chciałbym do nich wrócić i niespecjalnie zachęcam do ich oglądania. Dlaczego postanowiłem poświęcić trochę czasu na napisanie kilku słów o tych tytułach?
Coś je łączy. Są to średnie scenariusze. W przypadku Marianne uderzyły mnie bezsensowne dialogi. Takie wypełniacze czasu, żeby widz mógł sobie popatrzeć na gadających bohaterów. Takich rozmów było wiele, podejrzewam, że miały również służyć do zmiany tempa w serialu, w celu wywołania większego przerażenia dalszymi wydarzeniami. Mnie nużyły, sprawiały, że traciłem zainteresowanie serialem i na pewno nie przejąłem się losami bohaterów. Marianne ma swoje momenty, chwile, w których widać pomysł, polot oraz ciekawe pomysły. Niestety, wrażenie psują bzdurne rozmowy. Na przykład ta w samochodzie, na wyspie. Poza tym jest kilka niedociągnięć w samej strukturze fabuły. Warto ich poszukać w trakcie oglądania serialu.
Jeżeli pasjonuje was poszukiwanie narracyjnych potknięć, to na pewno przypadną wam do gustu Turbulencje. To tacy Zagubieni wpadający chwilami w serial dla nastolatków. Tutaj autorzy popełnili kilka błędów w montażu, poprzez kilkukrotnie wykorzystanie tych samych scen. Bohaterom zdarza się w magiczny sposób zmienić ubranie. W ciągu jednej chwili. Turbulencje także mają kiepskie dialogi, jednak ich słabość jest dodatkowo podkreślana przez niezdecydowanie postaci. Niektóre wydarzenia na pewno pojawiały się po to, aby zainteresować widza danym wątkiem. Jednak, ze względu na to, że postacie szybko potrafią zmienić zdanie, czasem w ciągu jednego odcinka nawet kilka razy, wypadło to jak prosty chwyt stosowany w telenowelach. Na przykład w Na Wspólnej. Tam też charaktery bywają płynne.
Drażnią mnie takie rzeczy. Wiem, są to drobiazgi, ale psują mi odbiór. Oba seriale nie miały wyjątkowo wysublimowanego drugiego dna. Były wyraźnie tworzone w określonym gatunku, w celu zapewnienia rozrywki. Przyznaję, że to się udało, jednak – moim zdaniem – wypada doszlifować formę. Zamiast liczyć na to, że odbiorca popkultury, przytłoczony różnymi bodźcami, nie zwróci uwagi na potknięcia, może im zapobiec. Zwrócić uwagę na słabsze fragmenty, zadbać o motywacje bohaterów, uniknąć sztucznych wypełniaczy czasu. Miło jest obejrzeć coś przemyślanego, zbudowanego z dobrze widoczną myślą przewodnią i charakteryzującego się solidnym wykonaniem. W przypadku Marianne oraz Trubulencji realizacja jest raczej średnia, bo trudno ją nazwać poprawną.
Jako guilty pleasure na pewno się sprawdzą. Obawiam się, że nic więcej nie można z nich wyciągnąć.